W dniach 28-30 maja 2010 roku odbyła się zapowiadana ekstremalna wyprawa do Mąkolna. Zdecydowało się na nią 10 śmiałków płci obojga. Z pewnością zapytacie co kryje się pod sformułowaniem ekstremalna? Otóż postaram się nakreślić to w kilku zdaniach. Zatem zacznijmy od przybycia uczestników do Navirchatki wieczorem w piątek – obszar w pełni opanowany przez krwiożerczych szpiegów Radlaka – krowy, konie i inne pomioty szatańskie, które to dokumentnie zdewastowały ogrodzenie i zapaskudziły każdy fragment powierzchni.
Nasza dzielna drużyna od razu zabrała się za prace zabezpieczające i konserwujące, stawiając nowe – tymczasowe ogrodzenie. Sytuacja w domku w porządku, może z wyjątkiem awarii pompy wody, ale przecież mamy dzielnych mężczyzn w grupie, którzy korzystając z dobrodziejstwa starej studni, położonej w odległej głuszy za domem, czerpali zeń wodę. Przy słynnej ławie w kuchni rozbrzmiewały rozmowy biesiadników, którzy zjechali się z Wrocławia i Krakowa, a wesołe płomienie lizały delikatnie polana w kominku. Biesiadnicy rozprawiali o wszelkich sprawach wagi dużej i małej, racząc się trunkami znakomitymi różnego rodzaju, tymże rozmowom towarzyszyły potem rozgrywki karciane.
Ranek dnia następnego był cudowny, świeże i rześkie powietrze oraz cieplutkie słońce zachęcało do życia. Udaliśmy się do Złotego Stoku wspinając się na wzgórze za domem, lawirując pomiędzy licznymi minami, zastawionymi przez sługi Radlaka :P. Z domu profesorowej wyleciało do nas demoniczne dziecię – istny omen, trzeba było brać nogi za pas, ale małe licho nie dawało nam spokoju, informując, że jej rodzice jeszcze żyją – przerażające, a jak jej z oczy źle patrzyło, bleh. Dalsza wędrówka przebiegała bez większych przygód, standardowo szlakiem, obok kościoła, zakupy w abc i Lewiatanie. A potem prosto do starego kamieniołomu do parku linowego – Skalisko. Po średnio udanych negocjacjach cenowych, zakupiliśmy wejściówki, krótkie szkolenie z używanie uprzęży, lonży i zbiorowa fota, aaa i podpis na wypadek wypadku. Zabawy w parku było co nie miara, ponad 3 godziny łażenia, wspinania się i zjazdów – niektóre bardzo konkretne, na koniec zrobiliśmy sobie jeszcze mały wypad na ścianę kamieniołomu (przed ostatnim zjazdem), było to miejsce bardzo urokliwe.
Wszyscy nieźle wyczerpani udaliśmy się na posiłek do baru „Darz Bór”, mieszącącego się przy trasie wiodącej do Nysy, za Złotym Stykiem, mijając po drodze bardzo interesujące wapienniki, w których niegdyś wypalano skały wapienne – teraz poddawane remontowi, później je odwiedzimy. Tymczasem w barze zamówiliśmy słynny smażony ser, a Wojtek żarłok jeszcze kiełbasę. Obżarci jak diabli lecimy dalej na wycieczkę do Czech – do Białej Wody, do kilku kilometrach wędrówki, której towarzyszyły liczne rozmowy i niewybredne żarty zasiadamy w szynku położonym w centrum miasta i wypijamy po lanym browarku z Hanusovic. Długi powrót do domu, część poświęcona higienie osobistej – nie muszę chyba przytaczać szczegółów :P, a na zakończenie tego wspaniałego dnia ognisko ze smarzeniem kiełbas i kartofli, mniam, mniam. Trzeba iść spać, bo jutro trzeba o 9.15 stawić się w kopalni złota.
Nie muszę mówić, że leniwa ekipa, oczywiście ociągała się pomimo silnej musztry ze strony organizatora :P, nie mniej jednak chatka została ogarnięta, śmieci zebrane, naczynia umyte, podłoga wytarta i w drogę. Speed był niezły, bo spóźnienie wisiało nad nami, niczym miecz Damoklesa. U profesorowej znów zaatakował nas demon, przy wsparciu szatańskich kóz, jednakże nasza wesoła brygada szybko zapakowała toboły do wehikułów, które śmignęły żwawo po polnej drodze, a my za nimi. Darcie skarpet, to określenie nie w pełni oddające szybkość z jaką pokonywaliśmy kolejne kilometry, dzielące nas od celu. Kiedy już byliśmy dosłownie o rzut beretem od kopalni dostaliśmy telefon od pani przewodnik, w którym przyjęliśmy na klaty surowy opierdol za spóźnienie – chyba miała syndrom spiętej dupy, ale Władysław Jagiełło jej pomógł :P. Dostaliśmy do pospisu znów jakieś oświadczenie o wykorzystaniu naszych zwłok do badań w razie niepowodzenia przy opuszczaniu kopalni oraz zostaliśmy zabrani do magazynu ze śmierdzącymi strojami OP, każdy otrzymał swój oldschoolowy kombinezonik. Jak się potem okazało nie do końca szczelny :O. Szybka zbiórka przy wejściu do sztolni Gertruda, latarki w dłonie, szybki przejście fragmentem sztolni, kaski na głowy i wejście do łodzi, która przez 500m wiodła nas po zalanym fragmencie chodnika, który jest fenomenalnie oświetlony, a ze sklepienia skapywała co jakiś czas woda. Łódź nagle zatrzymuje się i każą nam wyskakiwać do wody, ciemno jak w .... J, teraz nadeszła chwila prawdy, otóż okazało się, że nie wszystkie OPki są szczelne :}, co dotkliwie odczuli niektórzy uczestnicy wyprawy. Od tej pory wędrowaliśmy po ciemnych chodnikach, które oświetlaliśmy własnymi latarkami, poziom wody oscylował od kostek do połowy ud, zaś poziom tlenu spadał niekiedy poniżej 15%, ekstremalnie byliśmy chwilę w 12%, Beata raczyła nas ciekawymi opowieściami o kopalni, sztolniach i florze i faunie zamieszkującej owe. Udało nam się zlokalizować miniaturowe białe ślepe raczki - oraz występujące tylko w kilku miejscach na świecie ekstremofile - bakterie siarczanu żyjące w mega ekstremalnych warunkach oraz karpia który z biegiem czasu staje się przezroczysty.
Po wyjściu z mroku kopalni czekała nas niespodzianka – Wojtkowi skończył się karnet na dobrą pogodę i polała się woda, jednakże cała wyprawa przebiegał w świetnej atmosferze, więc zapraszam na kolejne wypady do Mąkolna.
Wojek
1 komentarz:
Heh, ja rozumiem, że jak dziewczyna drewno rąbie, serię baniaków nosi i krowie placki grabi, to już nie wygląda seksi, ale żeby od razu dzielnym mężczyzną mnie nazwać?
Najlepszy wypad do tej pory :)
Prześlij komentarz